Ciao!

Zeszła sobota należała do Dni Idealnych. Nic dodać, nic ująć. Nawet popołudniowa burza miała tego dnia swój urok. Ale zanim zaczęło padać i schowałam się w jednej z klimatycznych knajpek na rynku, spędziłam kilka godzin w plenerze.

Rzadko dodaję tutaj prywatne zdjęcia (pomijając Retrospekcje, ale to już trochę inna bajka). Tym razem postanowiłam podzielić się z Wami garścią fotografii z pikniku spędzonego nad Wisłą w gronie moich przyjaciół.

Marzyłam od dawna o takim dniu. Słońce, błękitne niebo, znajomi, beztroskie leżenie na kocyku, długie rozmowy, Wisła, widok na Wawel i pyszne jedzenie (dodatkową atrakcją była muzyka z knajpy na dachu hotelu, nieopodal którego się rozłożyliśmy, niestety nie do końca była to muzyka odpowiednia na leniwe, sobotnie popołudnie). Przedsmak lata.

Poczułam zbliżające się wakacje. W końcu w ten weekend poczułam je już na 100%.
Zjadłam pyszne, wiosenne kanapki z twarożkiem i pomidorami, cudowne dżemy domowej roboty - malinowy (Malinowe Love) i brzoskwiniowy (Peach, please!) autorstwa Izy (Iza, powinnaś je sprzedawać!) - ze słodkim pieczywem i rozpływające się w ustach czekoladowe babeczki.

Dziękuję Asi, Izie, Justynie i Patrykowi za najlepsze uroczyste śniadanie majowe pod słońcem! 

 A jak powinna wyglądać Wasza idealna sobota?







Ciao!

We wtorkowy wieczór wybrałam się z rodzicami do włoskiej restauracji w moim rodzinnym mieście.
Udaliśmy się tam głównie z okazji Dnia Matki i zbliżających się imienin mojego taty, ale również po to, żeby poczuć przedsmak zbliżających się wakacji. Niewielką część tegorocznego lata zamierzam spędzić właśnie w Italii, co niezmiernie mnie cieszy (słońce, zwiedzanie, jedzenie, jedzenie, jedzenie, wino, słońce, zwiedzanie, jedzenie, jedzenie...!!!).

Casa di Fulvio Maria Viola stała się ostatnio bardzo popularnym miejscem, głównie za sprawą kuchennych rewolucji przeprowadzonych tam przez dobrze wszystkim znaną panią Magdę G. Jak już wcześniej wspominałam, nadarzyła się okazja (a nawet kilka!) żeby się tam udać i spróbować przysmaków domowej kuchni włoskiej. Tak, tak - kuchni włoskiej (bo właściciel restauracji jest Włochem) i domowej (bo ma smakować jak w typowym, włoskim domu, tipica casa italiana).

Jesteśmy głodni jak wilki, a na parkingu przed restauracją stoi masa samochodów. Jak dobrze, że zarezerwowałam stolik! Wchodzimy do środka, w mgnieniu oka pojawia się kelner, którego (zgodnie ze zwyczajem) będę tutaj określać mianem Miłego Pana. Miły Pan wskazuje nam nasz stolik, podaje karty i chętnie udziela odpowiedzi na wszelkie pytania. Wnętrze i klimat tej restauracji przypominają mi odrobinę praską knajpkę L'Italiano. Z głośników cichutko sączą się stare, dobre, włoskie hity. Mimo że prawie wszystkie stoliki są zajęte, nie jest głośno i można spokojnie porozmawiać. Miły Pan przynosi tzw. czekadełko, czyli kilka kromek pieczywa do skonsumowania w towarzystwie zalewy: oliwy z oliwek i octu balsamicznego i karafkę białego wina (zamówiliśmy vino della casa, wino domowe).







Moja mama zdecydowała się spróbować carpaccio z ośmiornicy, podawane z kwiatami kaparów i oliwą. Jest to właściwie przystawka, a nie danie główne, ale jak najbardziej wystarczy do zaspokojenia małego głodu. Mój tata i ja wybraliśmy dania na bazie ręcznie robionych makaronów - pappardelle ai funghi porcini (makaron z sosem borowikowym) i gnocchi ai quattro formaggi (włoskie kluseczki w sosie cztery sery).

Potrawy wyglądają i pachną bardzo zachęcająco. Próbuję najpierw słynnego carpaccio z ośmiornicy - jest bardzo delikatne, niezbyt intensywne w smaku, w konsystencji przypomina cieniutko skrojoną wędlinę drobiową i pachnie jak ryba. Podane z kaparami, rukolą i pomidorkami koktajlowymi nadaje się bez dwóch zdań na lekką (niestety nie należącą do tanich) kolację.

Pappardelle z sosem borowikowym również jest bardzo smaczne. Jak poinformował nas Miły Pan, sos nie jest robiony na bazie śmietany, a jednak jest delikatny i aksamitny w smaku. I oczywiście bardzo grzybowy, pachnie pięknie borowikami.

Pałaszuję moje gnocchi w sosie cztery sery i już po zjedzeniu połowy porcji czuję się pełna. To bardzo sycące danie - trudno żeby kluseczki i serowy sos należały do niskokalorycznych przysmaków... Posypuję sobie jeszcze gnocchi dodatkową porcją parmezanu, bo bardzo lubię ten ser i również po to, żeby danie było bardziej wyraziste w smaku.

Z restauracji powoli znikają goście, robi się coraz później. Bardzo chciałam spróbować jeszcze jakiegoś deseru, ale niestety mój żołądek ostatnio odzwyczaił się od jedzenia wieczorem sporych porcji. Dlatego na kawę i na deser wpadniemy innym razem. Mam nadzieję, że będziemy tak samo zadowoleni jak z kolacji!

Jedyna rzecz, do której mogę się doczepić jest brak serwetek na stoliku - bardzo potrzebnych do wytarcia rąk, brudnych od maczania chleba w oliwie i do wytarcia ust, brudnych od jedzenia makaronu z sosem. Poza tym wieczór zaliczam do udanych - wszystko było świeże i smaczne, a ja nabrałam jeszcze większej ochoty na wyjazd do Włoch. Już zaczynam odliczać dni! :)

  Pappardelle ai funghi porcini

Carpaccio

Gnocchi ai quattro formaggi




Casa di Fulvio Maria Viola
ul. Młynówka 6
Bielsko-Biała

Carpaccio z ośmiornicy: 30 zł
Pappardelle ai funghi porcini (z sosem borowikowym): 26 zł
Gnocchi ai quattro formaggi: 24 zł
Vino della casa (karafka 500 ml): 25 zł






Natknęłam się ostatnio na fantastyczną stronę, dzięki której można przerabiać zdjęcia i nadać im wygląd sprzed lat. Nie mogłam się powstrzymać (kocham vintage!) i przerobiłam kilkanaście zdjęć, w większości znanych Wam już z poprzednich postów.

Enjoy!

 Śniadanie w Charlotte

 Śniadanie w Charlotte

 Camelot

 Camelot

 Paryż

 Praga



 Krakowski Kazimierz

 Nap Nap Cafe

 Genewa

 La Petite France

 Zdjęcie dobrze znane...

 Praga

Paryż

Praga

Śniadanie w Charlotte

vintagejs.com
Wiosna w pełni!!!

Postanowiłam uzupełnić garścią dźwięków sporą dawkę zdjęć, jaką Wam ostatnio zaserwowałam.
Dla mnie to właśnie muzyka (oraz oczywiście zapachy i smaki!) najlepiej przywołuje wspomnienia z danego okresu. Poza tym chciałam przeanalizować kilka ostatnich miesięcy - zobaczyć co było dla mnie wtedy ważne i co najgłębiej zapadło mi w pamięć.

Od świąt do świąt, od grudnia do kwietnia, od zimy do wiosny.

GRUDZIEŃ

Grudzień taki niezimowy, mało świąteczny. Śniegu nie ma. Mnie to akurat cieszy, bo nie czuję przeszywającego zimna kiedy czekam na mój tramwaj, ale niestety klimatu Bożego Narodzenia również nie odczuwam. Szwendam się po klubach jazzowych, po targach ręcznie robionych rzeczy, po przytulnych kawiarenkach. Szukam tego świątecznego nastroju w kubku aromatycznej kawy z miodem i cynamonem, w rozmowie z najbliższymi, w leniwych porankach spędzonych pod ciepłym kocem. Czy w końcu go znajduje? Nie wiem. Ale znajduję dwie stówy leżące na chodniku, zmięte i trochę ubłocone. Taki świąteczny podarunek od losu.


STYCZEŃ

Styczeń to dziwny miesiąc. Nie lubię stycznia. Nie lubię początku roku. Dla mnie to wcale nie jest czas na zmiany! To czas poświątecznego zmęczenia, najgorszej pogody, stresujących egzaminów i dziwnych wydarzeń. Z drugiej strony to również miesiąc, w którym przypadają moje urodziny (i to chyba jest jedyny powód, dla którego jestem w stanie go zaakceptować i nie wykreślić z kalendarza). W głębi duszy wciąż jestem jeszcze dzieciakiem i niesamowicie cieszę się z tego dnia. Dlatego, że jest to okazja do spotkania się z tymi wszystkimi, z którymi nie mam czasu spotykać się tak często jakbym chciała. I dlatego właśnie urodziny powinno się świętować minimum raz na miesiąc ;)


LUTY

Dużo stresów i sporo relaksu. Cisza i muzyka. Trochę smutków i odrobinę radości.
Mnóstwo dobrego jedzenia, słonecznych dni i fantastycznych spotkań.
No i Kraków, którego uroków chyba wcześniej nie potrafiłam tak naprawdę docenić.


MARZEC

Zamknęłam pewien etap w moim życiu. Byłam już bardzo zmęczona monotonią, szukałam jakiegoś konkretnego celu. Wszystko wydawało mi się nudne, powierzchowne, bezsensowne. Szukałam, szukałam i nie mogłam znaleźć. Miałam dość wszystkiego i wszystkich, potrzebowałam chociażby najmniejszej zmiany w moim życiu, żeby zacząć tak NAPRAWDĘ żyć.

I chyba zaczęłam.


KWIECIEŃ

Dawno tak szybko nie minął mi żaden miesiąc. To był ekspresowy kwiecień, spędzony gdzieś pomiędzy Bielskiem a Krakowem, pomiędzy intensywnymi weekendami a pracowitymi dniami roboczymi. Tyle osób, tyle miejsc, tyle miłych wspomnień! I trzy dni błogiego wypoczynku, bo przecież Wielkanoc. Nic tylko biegać na zielonej trawce (albo siedzieć za suto zastawionym stołem, co niestety w moim przypadku tak właśnie wyglądało)! Kwiecień na pewno na dłużej pozostanie w mojej pamięci. To był dobry miesiąc.


A jak jest teraz i jak będzie?

Nie wiem. Zrobiłam listę marzeń do spełnienia po obejrzeniu filmu "The Bucket List" ("Choć goni nas czas"). Powoli realizuję to, co sobie założyłam, zaczynając oczywiście od tych mniejszych marzeń. Mam nadzieję, że na spełnienie tych większych i trudniej osiągalnych też nadejdzie czas.

Przez ostatnie pięć miesięcy powoli budziłam się z długiego, zimowego snu. Potrzebowałam czasu żeby zrozumieć pewne rzeczy. Wielu nadal nie rozumiem (albo nie chcę zrozumieć). Równie wiele chcę zmienić. Mimo to cieszę się z tego, co ma nadejść.
Mam nadzieję, że to będzie dobry rok.
Czuję to!


Tak dawno nie pojawił się tu żaden wpis z jednego z moich ulubionych cykli! Zaniedbałam Retrospekcje. Nie wiem jak mogłam do tego dopuścić, przecież mieszanka zdjęć z każdego miesiąca jest chyba najbardziej osobistą częścią tego bloga! Więc będzie 5 w 1, skondensowana wersja ostatnich pięciu miesięcy,

Od świąt do świąt, od grudnia do kwietnia, od zimy do wiosny.

GRUDZIEŃ








STYCZEŃ








LUTY






MARZEC



KWIECIEŃ