Listopad. Pogoda bywa już coraz bardziej kapryśna.
Na szczęście ten krakowski, poniedziałkowy poranek nie jest aż taki mglisty jak zazwyczaj.
Nawet znikome promienie jesiennego słońca zmuszają mnie do zmrużenia oczu.

Jedziemy do Berlina. Do miasta, w którym stare łączy się z nowym. Miasta pełnego architektonicznych perełek, kolorowych murali i zielonych terenów. Do stolicy fantastycznego ulicznego jedzenia. Do miejsca, którego historię warto poznać bliżej.

Berlin to miasto kontrastów.

Podobno ciągle się zmienia, jest w stałym ruchu. Podziemne kluby jazzowe, nietypowe kawiarnie, galerie sztuki, knajpki z kuchnią ze wszystkich stron świata zmieniają bez przerwy swoje lokalizacje. Każdego dnia miasto jest inne. Zaskakuje tych, którzy w nim najzwyczajniej żyją i tych, którzy wpadli tam tylko na chwilę.
 

PONIEDZIAŁEK - DZIEŃ PIERWSZY

Podróż z Krakowa do Berlina trwa ok. 9 godzin. Kiedy docieramy na ZOB (Zentraler Omnibusbahnhof Berlin), dochodzi 18 i jest już zupełnie ciemno. Kupujemy trzydniową kartę komunikacyjną (Berlin Welcome Card 72h) i wyruszamy na podbój miasta.

Stacja metra Zoologischer Garten. Wysiadamy.

Berlińczycy mają świra na punkcie Bramy Brandenburskiej. Jej miniatury są dosłownie wszędzie! Nawet na szybach berlińskiego metra. Komunikacja miejska jest tutaj na najwyższym poziomie. U-Bahn, S-Bahn, tramwaje, autobusy... Patrzę na mapkę. Niektóre nazwy stacji wydają mi się niemożliwe do przeczytania, a ich ilość jest szokująca.

Naszym oczom ukazuje się Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma (Kaiser-Wilhelm-Gedächtniskirche). Coś niesamowitego! Część kościoła została zburzona podczas nalotów w 1943 r. W latach 60-tych zbudowano nowoczesną kaplicę i dzwonnicę, które kontrastują z zabytkowym kościołem, tworząc razem budowlę zapierają dech w piersiach.

Kościół Pamięci znajduje się tuż obok słynnego berlińskiego Zoo i licznych domów towarowych (m. in. Europa Center). Ekskluzywna ulica Ku'damm, pełna luksusowych butików i drogich restauracji, znajduje się również w tej okolicy. No i oczywiście KaDeWe, symbol zachodniego luksusu! Ale o tym później.

Niedźwiedzie, niedźwiadki, misie, miśki i misiaczki są wszechobecne. Są symbolem miasta.





Kupiliśmy Berlin Museum Pass (kartę, która pozwala na wejście do ok. 50 muzeów) i jeszcze dostaliśmy zniżkę studencką! Teraz już spokojnie możemy udać się do hotelu, zostawić bagaż w pokoju i wyruszyć coś zjeść.

Nie mogliśmy lepiej trafić. Mieszkamy przy Warschauer Straße. Ta dzielnica jest totalnie odjechana! Studencka. Artystyczna. Znajduje się rzut beretem od East Side Gallery. Pełno tu knajpek, barów, ulicznego jedzenia, klubów... I jeszcze mamy sklep dyskontowy tuż obok naszego hotelu :) I budę Shot&Snacks! Jestem w raju.





Ekscytacja miastem zrobiła swoje i dość długo wytrzymaliśmy bez konkretnego jedzenia, ale głód już porządnie daje się nam we znaki. Musimy coś zjeść. Przechodzimy mostem na drugą stronę Szprewy. Nie wiem jak dokładnie nazywa się ta część Berlina - Alt Treptow? Chyba już nie Kreuzberg? Nieważne. Kolega polecił nam też udać się do dzielnicy Neukölln (bo podziemne kluby jazzowe, bo muza fajna, bo klimat nie z tej ziemi...), ale niestety ze względu na ograniczoną ilość czasu musimy to odłożyć na następny raz (liczę, że to nie jest mój ostatni wypad do Berlina!)

W każdym razie dzielnica, po której się właśnie przechadzamy pachnie trawką, cygaretkami i dobrym jedzeniem. Nie zrozumcie mnie źle - pisząc wcześniej  o kontrastach miałam na myśli też to, że pozornie bezpieczna, studencka dzielnia, pełna knajpek ze smakowitym żarciem i dobrym browarem, może być jednocześnie dzielnicą pełną śpiących na mostach ćpunów, wesołych handlarzy równie wesołego towaru i klubów z muzą taką, że głowa boli zanim jeszcze wejdziesz do środka. Ale taki właśnie jest Berlin. I to mi się w nim podoba.






Wachlarz lokali gastronomicznych jest ogromny. Kuchnia wietnamska, włoska, chińska, indyjska, turecka, syryjska, libańska, meksykańska... I domowe burgery. Knajpa (a raczej budka) o nazwie Burgermeister zdaje się być mekką berlińskich hipsterów. O Boże. Naprawdę nie mam pojęcia co dziś zjemy!

Jesteśmy w Niemczech. A zatem będzie kebab. Podobno mają tu bardzo dobre kebaby.
Wchodzimy do lokalu Cocoon (nie mylić z miejscówką w Krakowie o podobnej nazwie!). Turek, który nas obsługuje jest bardzo miły. I jeszcze całkiem nieźle mówi po polsku!
Będzie kebab i falafel (muszę zjeść falafel!). No i do tego piwko.
Ile płacę? Niecałe 9 euro? Za 2 piwa, kebaba i falafel? Niemożliwe!
A jednak. Nie spodziewałam się, że zapłacę niewiele ponad 4 euro za gigantyczną bułę i duże piwo. Chyba się tu przeprowadzę :)

Jedzenie jest przepyszne i bardzo sycące. Niestety po całym dniu w podróży piwo działa na mnie trochę usypiająco, więc pora wyruszyć na wieczorny spacer w kierunku Alexanderplatz.





Z pełnymi brzuchami maszerujemy wzdłuż Szprewy, wzdłuż słynnych murali z East Side Gallery.
Alex w czasach NRD był centralnym punktem stolicy. To właśnie nad tym placem góruje słynna wieża telewizyjna Fernsehturm, zwana ponoć "teleszparagiem". Na szczycie wieży znajduje się taras widokowy i obrotowa kawiarnia.

Nocą jest tu bardzo spokojnie.

Podobasz mi się, Alex. Niestety muszę już spadać, ale wpadnę rano. W drodze do Reichstagu wstąpię na kawę. Tymczasem... Gute Nacht!