Na początku chciałabym wszystkich przeprosić za moją nieobecność. Ostatnie trzy tygodnie były dla mnie ciężkie i mimo najszczerszych chęci nie dałam rady "ogarnąć"
naraz kilkunastu egzaminów, pracy i bloga. Mam nadzieję, że teraz wszystko pójdzie już jak po maśle :) W końcu mamy LATO!
Przed nami jeszcze dwa ostatnie posty z cyklu paryskiego.
WTOREK
Szary, majowy poranek. Poranek, który do łatwych nie należy. "Kulturalny" i bardzo deszczowy poniedziałek mógł się dla nas skończyć porządną grypą. Na szczęście tak się nie stało, więc przed nami kolejny, bardzo intensywny dzień w Paryżu!
Nasze tradycyjne francuskie śniadanie wzbogacamy jeszcze o dodatkową dawkę cukru
. La Laitière (Nestlé) to coś w rodzaju zimnego Crème brûlée. Ten słodki deser nazywa się tak jak słynny obraz Vermeera - La Laitière (czyli Mleczarka).
Po śniadaniu opuszczamy nasze mieszkanie, w którym jak zwykle panuje lekki nieład artystyczny :) Wyruszamy pod Luwr, by stamtąd rozpocząć spacer nad brzegami Sekwany.
Nad wodą unosi się jeszcze lekka mgiełka. W oddali widać Katedrę Notre Dame. Jest tak spokojnie...
Udajemy się w stronę
Musée d'Orsay, mijając po drodze przeróżne sklepy z antykami i zabytkowe hotele w których przebywali m.in. Charles Baudelaire i Oscar Wilde. Na własnej skórze czujemy powiew XIX wieku...
Przed wejściem do Musée d'Orsay gigantyczna kolejka. Szkoda nam tych kilku godzin czekania, zwłaszcza, że pogoda się poprawiła. Podejmujemy szybką decyzję - Orsay zwiedzimy następnym razem! Zostało nam już niewiele czasu na odkrywanie Paryża, musimy z tego skorzystać w 100%!
Mijamy monumentalny budynek Instytutu Francuskiego i zatrzymujemy się na chwilę na romantycznym mostku zwanym Pont des Arts. Zakochani wieszają tutaj kłódki ze swoimi imionami bądź inicjałami - wierzą pewnie, że daje to gwarancję wiecznej miłości.
Z daleka widać już Katedrę Notre Dame. Im bliżej jesteśmy, tym większa się nam wydaje. Gotyckie budowle mają w sobie coś tajemniczego i trochę przerażającego, mimo że są takie piękne. To właśnie te przeciwieństwa sprawiają, że Notre Dame zapiera dech w piersiach.
Za Katedrą odkrywamy jeszcze jeden mostek z kłódkami. Widząc tyle "dowodów" miłości nie odważę się zaprzeczyć, że Paryż to miasto zakochanych!
Widok na Musée d'Orsay
"Mały Książę"
Wąskimi uliczkami zmierzamy w kierunku Boulevard Saint-Germain, gdzie w słynnych kawiarniach Les Deux Magots oraz Café de Flore przesiadywali egzystencjaliści. Przeróżne smakowite zapachy dobiegające z ulicznych budek i niewielkich knajpek nasilają nasz apetyt. Czas na
naleśniki!
Na mojej
liście rzeczy koniecznych do zobaczenia/zrobienia w Paryżu czołową pozycję zajmują właśnie naleśniki. Koniecznie trzeba spróbować tego francuskiego przysmaku, najlepiej z małej budki gdzieś na urokliwej, paryskiej uliczce. Pachnące, świeże i chrupiące
crêpes to jedna z najlepszych rzeczy, jakie jadłam w Paryżu! Zamawiamy naleśniki z Nutellą i bananami. Niebo w gębie...
Naleśniki dodały nam energii do dalszego zwiedzania. Mimo, że jesteśmy bardzo najedzone i jeszcze bardziej "zasłodzone", musimy spróbować słynnych
macarons!
Jestem w raju. W cukierni wszystko wygląda cudownie! Gdybym miała żołądek i portfel bez dna, zjadłabym wszystko! Kończy się jednak na dwóch
makaronikach - pistacjowym i karmelowym.
W drodze powrotnej z Boulevard Saint-Germain zahaczamy jeszcze o jedną z tanich księgarni (coś w rodzaju antykwariatu), gdzie można kupić przeróżne książki, albumy i płyty już za 1 euro.
Udane popołudnie kończymy w
kawiarni Palais Royal, nieopodal Luwru. Spotykamy się tam z kolegę Natalii, żeby przy filiżance aromatycznej kawy odetchnąć przez chwilę od zgiełku miasta.
W domu przyrządzamy sobie francuską kolację:
świeża bagietka, oliwki, przeróżne sery i belgijskie piwo Leffe. Na deser
pain au chocolat,
tym razem z migdałami. Większość moich wspomnień jest związana z jedzeniem - nie tylko dlatego, że jestem łakomczuchem. Po prostu to wszystko jest przepyszne.
Po kolacji udajemy się na Montparnasse, żeby odwiedzić grób Baudelaire'a. Niestety jest już po 17.30, więc bramy cmentarza zostały zamknięte. No cóż, tak bywa... "Pocałowałyśmy" klamkę i oddaliłyśmy się w kierunku podziemnej stacji metra.
Następny przystanek - Centre Pompidou. Budynek muzeum sztuki współczesnej (a raczej cały ośrodek kulturalny) wygląda niesamowicie. Jednym się podoba, innym nie (bo przecież o gustach się nie dyskutuje), ale moim zdaniem robi wrażenie. Tuż obok znajduje się niewielka fontanna pełna różnych "dziwactw", wielkie graffiti i stary kościółek. Taki mały szok estetyczny :)
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na chwilę w Maku (czy tam w McDonald's, jak kto woli) żeby sprawdzić czy cheeseburger wszędzie smakuje tak samo (TAK, smakuje identycznie jak ten z Maka na Szewskiej).
Udaje nam się trafić na występ orkiestry dętej przed Ratuszem (
Hôtel de ville). Ogromny, neorenesansowy budynek jest przepiękny! Bardzo żałuję, że nie udało nam się zobaczyć go również nocą...
Centre Pompidou
Ratusz
Ulica Złych Chłopców :)
Podobno jedne z najlepszych babeczek - przy rue du Roi de Sicile
Urokliwe uliczki prowadzą nas na Place des Vosges (Plac Wogezów), w dzielnicy Le Marais. Plac otaczają domy, zbudowane według identycznego projektu - wszystkie wyglądają tak samo! W środku Placu jest niewielki park, w którym znajduje się pomnik Ludwika XIII i piękne fontanny.
Wycieczkę kończymy na Place de la Bastille (Plac Bastylii), gdzie akurat odbywa się koncert. Stojąca pośrodku Kolumna Lipcowa jest ogromna! Za kolumną widzimy nowoczesny budynek. To właśnie Opéra Bastille. Zmęczone (ale zadowolone!) wracamy do domu - przed nami kolejny "typowy" francuski wieczór przy winie, serze i bagietce...