PONIEDZIAŁEK
Godzina 8.00. Z głębokiego snu wyrywa nas dźwięk budzika (na szczęście to Ludovico Einaudi i "Fly", więc pobudka nie jest aż tak bolesna). W mieszkaniu jest ciemno, a za oknami niewiele lepiej. Deszcz nie przestaje padać. W kuchni pachnie kawą. Trzy szalone koty wyczuwają, że nadeszła pora na śniadanie i gromadzą się wokół stołu. Są jeszcze większymi łakomczuchami niż my!
Na śniadanie oczywiście bagietka (przypieczona w tosterze), biały ser, camembert i konfitury. Konfitura malinowa jest absolutnie najlepsza! Ta z kasztanów również mi smakuje, chociaż jest bardzo słodka (pierwszy raz próbowałam jej w Szwajcarii, w połączeniu z lodami waniliowymi :)). Konfitura pomarańczowa jest natomiast lekko gorzkawa i bardzo intensywna w smaku, pewnie za sprawą kawałków kandyzowanej skórki z pomarańczy. Na stole dwa bukiety róż, w sumie 28 sztuk (szczęściara z tej Natalii ;)). Uwielbiam francuskie, leniwe śniadania! Mogłyby trwać cały dzień...
Kwadrans czy dwa po 10.00 jesteśmy już w drodze do Luwru, uzbrojone w parasole i dobre humory. Docieramy na miejsce i pierwsze pół godziny poświęcamy na robienie zdjęć. Kolejne pół godziny mija nam na szukaniu końca kolejki (bo wydaje się, że wspomnianego końca nie ma...). Na szczęście jako osobniki poniżej 26 roku życia wchodzimy do muzeum za darmo.
W końcu jesteśmy wewnątrz wielkiej piramidy! Udajemy się najpierw do skrzydła Denon, żeby zobaczyć dzieła włoskich i francuskich malarzy. "Wolność wiodąca lud na barykady" ("La Liberté guidant le peuple") Delacroix została gdzieś przeniesiona (taki pech!). Na szczęście jest sporo innych, równie pięknych obrazów tego malarza. Tam, gdzie jest dziki tłum z telefonami/aparatami fotograficznymi i innymi sprzętami jest i uśmiechnięta "Mona Lisa" pana da Vinci. Po kolejnych kilku godzinach oglądania obrazów Rubensa, Breughla, Boscha i innych artystów (flamandzkich, niderlandzkich...) opuszczamy Luwr głodne jak wilki. Próbowałyśmy nasycić się sztuką, ale mimo wszystko nie zastąpiła nam ona świeżej bagietki.
Ogarnia nas czarna rozpacz, bo umieramy z głodu, a z powodu święta większość sklepów jest pozamykana... Krążymy wąskimi, paryskimi uliczkami, mijamy maleńkie kawiarnie i zabytkowe kamienice aż w końcu naszym oczom ukazuje się niewielka kafejka połączona z piekarnią. Bardzo miły pan ratuje nas od zasłabnięcia z powodu wygłodzenia, sprzedając nam chrupiącą bagietkę, pain au chocolat, maślaną brioszkę i cappuccino. Maszerujemy w strugach deszczu w kierunku słynnego teatru Comédie-Française, z kubkiem gorącej kawy w ręce, zajadając się najlepszymi pod słońcem wypiekami.
Najedzone, wracamy pod Luwr i stamtąd udajemy się na spacer po Les Tuileries. Na horyzoncie widać Wieżę Eiffla, osnutą mglistym szalem. Docieramy na Plac Zgody (Place de la Concorde), gdzie -ku naszemu wielkiemu zdziwieniu- jest bardzo spokojnie. To miejsce kojarzę z francuskich filmów: powtarzająca się scena, w której samochody jeżdżą po placu jak szalone. I pomyśleć, że kiedyś w tym miejscu stała gilotyna...
Z Placu Zgody udajemy się na przechadzkę po Rue de Rivoli, gdzie podziwiamy eleganckie hotele i ekskluzywne sklepy. W pobliżu znajduje się również Place Vendôme. Zachwycamy się biżuterią i zegarkami wartymi z osobna więcej niż cały nasz dobytek razem wzięty. Ślinimy się na widok tortów z makaroników i sukienek od Chanel. Dowiadujemy się, że można mieć rower od Lacoste (tak, ROWER).
To przy tym placu, w domu z numerem 12, zmarł Fryderyk Chopin.
Kolejny punkt naszej wycieczki to dworzec Saint-Lazare. Wiem, że mamy dziwne upodobania (zwiedzanie dworców), ale Claude Monet, którego osobiście uwielbiam, poświęcił temu miejscu cykl aż 12 obrazów. Muszę wiedzieć dlaczego! Dworzec Saint-Lazare jest na mojej liście rzeczy koniecznych do zobaczenia/zrobienia w Paryżu.
Udało nam się załapać na mały koncert. W środku budynku, w hallu stoi pianino, na którym każdy może zagrać (cudowny pomysł!). Trafiłyśmy na odpowiedni moment. Jest pianino i jest saksofon! A na deser książkowe wydanie magazynu "Philosophie", poświęcone w całości Albertowi Camus, którego darzę sympatią odkąd po raz pierwszy przeczytałam "Dżumę".
Jak cudownie jest w końcu usiąść! Przed nami intensywny wieczór. Zasiadamy więc przy dużym, kuchennym stole, gdzie czeka na nas kolacja. Jest bagietka, oliwki, marmolady, camembert, roquefort (śmierdzi jak nie wiem co, ale smakuje nieziemsko), biały serek, czosnkowy twarożek (przepyszny!), solone masło, czekolada, belgijskie piwo, wino i świeżutka tarta z jabłkami. Oszalałam! Wszystko jest takie dobre! Uwielbiam sery i świeże pieczywo. I słodycze. A tarta z jabłkami upieczona specjalnie dla nas przez panią domu rozpływa się w ustach. Myślę, że dłuższy pobyt we Francji mógłby się skończyć dla mnie poważną nadwagą...
Chociaż dobre jedzenie i wino wprawiły nas w leniwy nastrój nie zamierzamy spędzać wieczoru w domu. Wyruszamy na Montmartre!
Udało nam się nie zasnąć w czasie podróży metrem, chociaż wymagało to od nas wielkiego poświęcenia i strasznej samodyscypliny.
Na szczycie wzgórza Montmartre znajduje się przepiękna Bazylika Sacré-Cœur. Prowadzi do niej chyba milion schodów. Idziemy. Mniej więcej w połowie zaczynają nas boleć nogi, a wodospad płynący z góry i woda wlewająca się do naszych butów nie ułatwia sprawy. Jeszcze tylko kilka schodów i... Ze wzgórza jest cudowny widok na Paryż, a Bazylika z bliska wygląda zjawiskowo. Warto było się pomęczyć!
Nocny spacer po artystycznej dzielnicy ma swój urok, nawet w deszczu. Z każdej kawiarenki dobiega muzyka. Nikt nie przejmuje się chłodem i wilgocią. Najwytrwalsi siedzą na zewnątrz, pod wielkimi parasolami. Sączą wino, palą papierosy, rozmawiają. Niektórzy coś szkicują. Ktoś gra na akordeonie. Światła neonów odbijają się w kałużach. Jest magia!
Ostatni cel na dziś - zobaczyć Moulin Rouge!
Na Boulevard de Clichy roi się od sex-shopów i nocnych klubów, do których wszyscy przechodnie są zapraszani. Znajduje się tutaj również słynne Musée de l'érotisme :)
Zazdrościmy ludziom tłoczącym się przy wejściu do Moulin Rouge, robimy sobie kilka zdjęć w stylu Marilyn Monroe i zajadając się białą czekoladą wracamy do domu. To był bardzo długi dzień! I bardzo ukulturalniający.
Godzina 8.00. Z głębokiego snu wyrywa nas dźwięk budzika (na szczęście to Ludovico Einaudi i "Fly", więc pobudka nie jest aż tak bolesna). W mieszkaniu jest ciemno, a za oknami niewiele lepiej. Deszcz nie przestaje padać. W kuchni pachnie kawą. Trzy szalone koty wyczuwają, że nadeszła pora na śniadanie i gromadzą się wokół stołu. Są jeszcze większymi łakomczuchami niż my!
Na śniadanie oczywiście bagietka (przypieczona w tosterze), biały ser, camembert i konfitury. Konfitura malinowa jest absolutnie najlepsza! Ta z kasztanów również mi smakuje, chociaż jest bardzo słodka (pierwszy raz próbowałam jej w Szwajcarii, w połączeniu z lodami waniliowymi :)). Konfitura pomarańczowa jest natomiast lekko gorzkawa i bardzo intensywna w smaku, pewnie za sprawą kawałków kandyzowanej skórki z pomarańczy. Na stole dwa bukiety róż, w sumie 28 sztuk (szczęściara z tej Natalii ;)). Uwielbiam francuskie, leniwe śniadania! Mogłyby trwać cały dzień...
Kwadrans czy dwa po 10.00 jesteśmy już w drodze do Luwru, uzbrojone w parasole i dobre humory. Docieramy na miejsce i pierwsze pół godziny poświęcamy na robienie zdjęć. Kolejne pół godziny mija nam na szukaniu końca kolejki (bo wydaje się, że wspomnianego końca nie ma...). Na szczęście jako osobniki poniżej 26 roku życia wchodzimy do muzeum za darmo.
W końcu jesteśmy wewnątrz wielkiej piramidy! Udajemy się najpierw do skrzydła Denon, żeby zobaczyć dzieła włoskich i francuskich malarzy. "Wolność wiodąca lud na barykady" ("La Liberté guidant le peuple") Delacroix została gdzieś przeniesiona (taki pech!). Na szczęście jest sporo innych, równie pięknych obrazów tego malarza. Tam, gdzie jest dziki tłum z telefonami/aparatami fotograficznymi i innymi sprzętami jest i uśmiechnięta "Mona Lisa" pana da Vinci. Po kolejnych kilku godzinach oglądania obrazów Rubensa, Breughla, Boscha i innych artystów (flamandzkich, niderlandzkich...) opuszczamy Luwr głodne jak wilki. Próbowałyśmy nasycić się sztuką, ale mimo wszystko nie zastąpiła nam ona świeżej bagietki.
Ogarnia nas czarna rozpacz, bo umieramy z głodu, a z powodu święta większość sklepów jest pozamykana... Krążymy wąskimi, paryskimi uliczkami, mijamy maleńkie kawiarnie i zabytkowe kamienice aż w końcu naszym oczom ukazuje się niewielka kafejka połączona z piekarnią. Bardzo miły pan ratuje nas od zasłabnięcia z powodu wygłodzenia, sprzedając nam chrupiącą bagietkę, pain au chocolat, maślaną brioszkę i cappuccino. Maszerujemy w strugach deszczu w kierunku słynnego teatru Comédie-Française, z kubkiem gorącej kawy w ręce, zajadając się najlepszymi pod słońcem wypiekami.
Najedzone, wracamy pod Luwr i stamtąd udajemy się na spacer po Les Tuileries. Na horyzoncie widać Wieżę Eiffla, osnutą mglistym szalem. Docieramy na Plac Zgody (Place de la Concorde), gdzie -ku naszemu wielkiemu zdziwieniu- jest bardzo spokojnie. To miejsce kojarzę z francuskich filmów: powtarzająca się scena, w której samochody jeżdżą po placu jak szalone. I pomyśleć, że kiedyś w tym miejscu stała gilotyna...
Les Tuileries
Place de la Concorde
Z Placu Zgody udajemy się na przechadzkę po Rue de Rivoli, gdzie podziwiamy eleganckie hotele i ekskluzywne sklepy. W pobliżu znajduje się również Place Vendôme. Zachwycamy się biżuterią i zegarkami wartymi z osobna więcej niż cały nasz dobytek razem wzięty. Ślinimy się na widok tortów z makaroników i sukienek od Chanel. Dowiadujemy się, że można mieć rower od Lacoste (tak, ROWER).
To przy tym placu, w domu z numerem 12, zmarł Fryderyk Chopin.
Kolejny punkt naszej wycieczki to dworzec Saint-Lazare. Wiem, że mamy dziwne upodobania (zwiedzanie dworców), ale Claude Monet, którego osobiście uwielbiam, poświęcił temu miejscu cykl aż 12 obrazów. Muszę wiedzieć dlaczego! Dworzec Saint-Lazare jest na mojej liście rzeczy koniecznych do zobaczenia/zrobienia w Paryżu.
Udało nam się załapać na mały koncert. W środku budynku, w hallu stoi pianino, na którym każdy może zagrać (cudowny pomysł!). Trafiłyśmy na odpowiedni moment. Jest pianino i jest saksofon! A na deser książkowe wydanie magazynu "Philosophie", poświęcone w całości Albertowi Camus, którego darzę sympatią odkąd po raz pierwszy przeczytałam "Dżumę".
Dworzec dziś
Dworzec Saint-Lazare Claude Monet
Jak cudownie jest w końcu usiąść! Przed nami intensywny wieczór. Zasiadamy więc przy dużym, kuchennym stole, gdzie czeka na nas kolacja. Jest bagietka, oliwki, marmolady, camembert, roquefort (śmierdzi jak nie wiem co, ale smakuje nieziemsko), biały serek, czosnkowy twarożek (przepyszny!), solone masło, czekolada, belgijskie piwo, wino i świeżutka tarta z jabłkami. Oszalałam! Wszystko jest takie dobre! Uwielbiam sery i świeże pieczywo. I słodycze. A tarta z jabłkami upieczona specjalnie dla nas przez panią domu rozpływa się w ustach. Myślę, że dłuższy pobyt we Francji mógłby się skończyć dla mnie poważną nadwagą...
Chociaż dobre jedzenie i wino wprawiły nas w leniwy nastrój nie zamierzamy spędzać wieczoru w domu. Wyruszamy na Montmartre!
Udało nam się nie zasnąć w czasie podróży metrem, chociaż wymagało to od nas wielkiego poświęcenia i strasznej samodyscypliny.
Na szczycie wzgórza Montmartre znajduje się przepiękna Bazylika Sacré-Cœur. Prowadzi do niej chyba milion schodów. Idziemy. Mniej więcej w połowie zaczynają nas boleć nogi, a wodospad płynący z góry i woda wlewająca się do naszych butów nie ułatwia sprawy. Jeszcze tylko kilka schodów i... Ze wzgórza jest cudowny widok na Paryż, a Bazylika z bliska wygląda zjawiskowo. Warto było się pomęczyć!
Nocny spacer po artystycznej dzielnicy ma swój urok, nawet w deszczu. Z każdej kawiarenki dobiega muzyka. Nikt nie przejmuje się chłodem i wilgocią. Najwytrwalsi siedzą na zewnątrz, pod wielkimi parasolami. Sączą wino, palą papierosy, rozmawiają. Niektórzy coś szkicują. Ktoś gra na akordeonie. Światła neonów odbijają się w kałużach. Jest magia!
Ostatni cel na dziś - zobaczyć Moulin Rouge!
Na Boulevard de Clichy roi się od sex-shopów i nocnych klubów, do których wszyscy przechodnie są zapraszani. Znajduje się tutaj również słynne Musée de l'érotisme :)
Zazdrościmy ludziom tłoczącym się przy wejściu do Moulin Rouge, robimy sobie kilka zdjęć w stylu Marilyn Monroe i zajadając się białą czekoladą wracamy do domu. To był bardzo długi dzień! I bardzo ukulturalniający.